22 grudnia 2014

"I wish you happy christmas" - "I Do, Dear, I Do" Nick Cave & The Bad Seed

I Do, Dear, I Do
Nick Cave & The Bad Seed



Wstałem.

Przesypiałem całe dni. Zwlekałem się z łóżka, kiedy zimowe popołudnia szczęśliwie już się kończyły i zostawiały po sobie tylko wygasającą, przygnębiającą namiastkę słońca. Nieszczególnie za nim tęskniłem, podstępnie zwodziło jaśniejszymi promieniami, żeby potem szybko pozostawić na niebie całą paletę szarych i zimnych odcieni.


Powoli wyprostowywałem plecy, ciągle czułem, że coś nieprzyjemnie mnie drapie. Leżałem na swoich wysłużonych okularach, ich metalowe oprawki wbijały mi się gdzieś pod łopatką. W łóżku mogłem mieć sporo innych nieodłożonych na miejsce rzeczy, nawet nie próbowałem ich szukać wśród podwiniętego, zachlapanego herbatą prześcieradła i kołdry z której co rusz wybijały się kłujące pióra. Pewnie dawno powinienem był zmienić pościel, przysunąć tapczan do ściany i przywrócić zgniecionej poduszce pierwotny kształt, ale ciągle miałem coś ważniejszego do zrobienia. Usiadłem na brzegu i postawiłem obie stopy na miękkim dywanie, ręką przeczesałem tłuste i poplątane włosy, przecierałem zaspane oczy. Spałem w pasiastym szlafroku i we wczorajszej, a może już i przedwczorajszej pogniecionej koszuli, która wystawała mi ze spodni pozbawionych paska. Przez kilka minut stopniowo próbowałem się wyprostować, żeby wstać i sięgnąć po laptopa. Nie do końca orientowałem się w dniach tygodnia, dawno przestałem zwracać uwagę na daty. Odbijałem się w czarnym ekranie, a kiedy ten pojaśniał, przypomniałem sobie o Ewie. I o Mickiewiczu i Świetlickim. Przedziwne, jak wielu poetów wybrało sobie ten dzień na urodziny.

...

W końcu i ja, choć marny poeta, postanowiłem wrócić do świata żyjących.

Chyba jeszcze żywy, ale niekoniecznie żyjący, nieśmiało oddychający pod dwoma warstwami przepoconych podkoszulków i pod rozpinanym, grubym swetrem z wielkimi guzikami, które nigdy nie chciały się przecisnąć przez zbyt małe dziurki. Blady, pewnie nawet i anemiczny. Kto wie, co mogło się stać z moim całkowicie nieużywanym ciałem przez tyle dni, miesięcy wygodnego odrętwienia. Wolałem nie wiedzieć, nie byłem ciekaw, jak bardzo okazałem się zdolny do robienia sobie krzywdy. Rozpadające się zdrowie, rozczochrane, zdecydowanie za długie włosy, papierowo szara twarz, pewnie z wystającymi kośćmi policzkowymi ukrytymi pod zarostem. Nie mogłem nawet udawać, że mnie to interesuje. Poza tym, nie miałem szczególnych powodów, żeby się sobą zająć, z nikim się nie widywałem, nigdzie nie zamierzałem wychodzić. Tak było mi najwygodniej.



Wrosłem w fotel przed biurkiem o nadzwyczaj dużym, drewnianym blacie. Kiedyś potrafiłem codziennie go polerować i delikatnie sprawdzać opuszkami palców, czy nigdzie nie powstała żadna głęboka, szpecąca rysa. Teraz pokrywała go tak gruba warstwa kurzu, że z powodzeniem mogłem cienką końcówką długopisu zapisywać początki wierszy odrzucanych z ulgą w niepamięć, szczątki swoich bezsensownych myśli i zagmatwanych planów. Biurko opierało się o ścianę naprzeciwko okna, dawniej stało odwrotnie, ale pomału zaczęło mnie razić w oczy grudniowe słońce zwiastujące siarczyste mrozy. Wolałem czuć je za plecami i widzieć swój szary cień na białej tapecie, a kiedy znowu stawało się nieznośne, zaciągałem brązowe zasłony z ciężkiego materiału i zapalałem migającą co chwilę lampę.

Żyłem tylko w jednym pokoju, w nim gromadziłem wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy z całego mieszkania. Przewiesiłem małe lustro z łazienki, ustawiłem na komodzie komplet czystych sztućców i naczyń, pod ścianą układałem jeden na drugim słoiki z przetworami i butelki przesłodzonego wina, które rok temu sam pędziłem. Znalazłem nawet ostatnie puste gniazdko i przeniosłem pod biurko  elektryczny czajnik. Kiedy zaparzałem w nim wodę, para przyjemnie grzała mi nogi. Brudziłem kolejne talerze, rozlewałem mocną kawę ze wszystkich kubków po kolei, zostawiałem na biurku brązowe okręgi, których nie nadążałem wycierać. Dookoła poniewierały się moje najważniejsze książki, codziennie któraś spadała z hukiem z blatu, a ja nie miałem siły, żeby się nad nią pochylać. Potykałem się o nie i wciąż powtarzałem sobie, że muszę je w końcu poukładać. Ale jakoś i to mi nie wychodziło.

Pisałem. Czasami ktoś do mnie dzwonił, wypytywał, próbował się wprosić. Pisałem. Dobrowolnie przykuty do klejącego się fotela, w dusznym, ciemnym pokoju, który pomału niebezpiecznie zaczynał przypominać melinę, zagraconą twierdzę poza rzeczywistością. Sam już nie wiedziałem, czy to jeszcze tylko moje wymyślone artystyczne życie, czy już ten moment, kiedy znowu wszystkiego nagle mi się odechciało. Czułem się trochę tak, jakbym pomału zapuszczał korzenie w swojej paskudnej norze. Zamknął się na cztery spusty, zrezygnował ze wszystkich i przede wszystkim z siebie. Wiedziałem, dobrze wiedziałem, że powinienem był sprzątnąć, odkręcić w kuchni kran i dokładnie zmyć każdy talerz, zetrzeć kurz ze wszystkich swoich półek, szuflad i pudełek z niepotrzebnymi rzeczami. Codziennie planowałem w końcu przypomnieć sobie, jak się włącza pralkę, zdjąć z siebie wszystkie lepkie ubrania, wrzucić strzępiące się ścierki i te cuchnące komplety pościeli. Wejść pod prysznic, namydlić się i pozwolić wodzie spływać po zaniedbanych włosach. Próbowałem, ciągle próbowałem, ale kiedy budziłem się popołudniu i widziałem cały ten nieporządek i siebie w jego centrum, kiedy sięgałem po pierwszą lepszą książkę, nie mogłem znaleźć dla nas miejsca. Wracałem do swojego fotela, kurczowo trzymałem się jego miękkich poręczy i wpatrywałem się w ekran laptopa, żeby w końcu coś z siebie wydusić.

Pisałem, miałem tę wymówkę. A jedyne co napisałem to właśnie to, co teraz czytasz.



...

Podobno w wigilię dzieją się cuda, zwierzęta mówią ludzkim głosem, a wszyscy ludzie są dla siebie mili i ciepli. I jeszcze te wszystkie życzenia, niebo ziemi, ziemia niebu, nie pamiętam już kto to śpiewał. Pomyślałem, że może to dobry dzień, żeby znowu stać się sobie miłym, albo chociaż takim, który mógłby nadawać się do polubienia.

Odsłoniłem okno i przetarłem rękawem koszuli zaparowaną szybę. Naprzeciwko mojego bloku jak co roku sprzedawano choinki. Mężczyzna w futrzanej czapce i w czerwonych rękawiczkach co rusz wyciągał ze starego żuka kolejne drzewko i wywracał nim we wszystkie strony, prezentując jego wdzięki. Jestem pewny, że potrafiłby wychwalać nawet najlichszy zielony kikut. Dookoła biegały dzieci w przesadnie grubych kurtkach, a ich rodzice czym szybciej wciskali w dłoń sprzedawcy banknot i uciekali do domów z kłującym świerkiem spętanym białą siatką. Przez chwilę myślałem o tym, jak okropnie musi wyglądać uśmiercanie tych wszystkich pni. Tych wysokich, dwumetrowych i tych, które niedawno pewnie ledwo przewyższały swoją wysokością trawę.

Otworzyłem wysoką szafę, w której nieznośnie pachniało naftaliną i wyciągnąłem ostatnią czystą koszulę. Przebrałem się i zerknąłem kątem oka na swoją twarz odbijającą się w niewielkim lusterku na drzwiczkach. Na jednym z wieszaków kołysał się mój stary cienki krawat. Przyłożyłem go do koszuli. Pasował. Ogoliłem się i zwilżyłem włosy. Znalazłem w łazienkowej szafce perfumy, zeszłoroczny świąteczny prezent i prysnąłem dwa razy w okolicę szyi. Zawiązałem porządne zimowe buty, zapiąłem wszystkie guziki płaszcza i nasunąłem na czoło czarną czapkę. Nigdzie nie mogłem znaleźć kluczy od mieszkania, wywracałem wszystkie nieotwarte koperty w przedpokoju, zaglądałem pod każdą z szafek. Wróciłem do pokoju i przeszukiwałem czeluści łóżka, z butów osypywało mi się na dywan listopadowe błoto. Znalazłem. Nie miałem pojęcia, skąd przyszedł mi do głowy pomysł, żeby schować je do przepełnionej popielniczki. Otrzepałem ręce i wyszedłem z domu. Pierwszy raz od tak dawna zamykałem drzwi, myliły mi się klucze, zdawało mi się, że żaden nie pasuje do zamka.

Przeszedłem przez ulicę i stanąłem w samym centrum paskudnego cmentarzyska przywiędłych drzewek. Chciałem wybrać najwyższe, takie, które miało czas wyrosnąć i przetrwać więcej niż jedną zimę. Pokazałem palcem jedno z większych, rozłożyste i gęste. Sprzedawca podał mi jego cenę, a ja przypomniałem sobie, że przecież nie mam żadnych namacalnych pieniędzy, a wszystkie moje nikłe fundusze istnieją gdzieś na jakichś kontach o zapomnianych, niezapisanych nigdzie hasłach. Przeszukałem wszystkie kieszenie i znalazłem trochę drobnych. Mężczyzna zaśmiał się i w zamian wręczył mi mikroskopijną, mocno przyciętą choinkę. Miałem już z niej rezygnować i wrócić z powrotem do ciepłego mieszkania, ale przecież nie ma świąt bez choinki. Chwyciłem ją pod pachę, otworzyłem drzwi i postawiłem na środku zabałaganionego pokoju. Z daleka wyglądała jak zwykły doniczkowy kwiatek, zastanawiałem się, czy w ogóle mógłbym ją w cokolwiek ubrać. Miałem wrażenie, że jeden cienki łańcuch i dwie bombki byłyby już przesadą.



Podstawiłem chyboczące się krzesło pod stary pawlacz w korytarzu, tam chowałem wszystkie świąteczne ozdoby. Miałem ich całkiem sporo, część została z mojego dzieciństwa, kiedy dziadek ubierał ze mną sztuczną choinkę sięgającą sufitu, a część dokupiłem, kiedy nie mieszkałem jeszcze sam. W pudełkach kurzyły się ręcznie malowane bombki o przeróżnych kształtach i kilka tych mniej efektownych- plastikowych, gdzieś musiały plątać się migające światełka i zawinięty w gazetę ostry czubek z dziurką. Przestawiałem kartony, szukając torby z łańcuchami i anielskim włosem, od nich zawsze zaczynałem strojenie drzewka. Trąciłem jedno pudełko łokciem, nim zdążyłem je złapać, spadło na ziemię. Na podłodze rozbłysły drobinki brokatu, zszedłem z krzesła i zajrzałem do środka. Ze szklanych bombek zostały tylko kolorowe szczątki. Powinienem był je zebrać i wyrzucić, ale nie mogłem nigdzie znaleźć zmiotki. Stanąłem na palcach i wyciągnąłem pozostałe pakunki.

Co roku przy rozplątywaniu lampek obiecywałem sobie, że nigdy więcej nie zostawię ich w nieładzie, owinę je dookoła jakiejś tektury, czy wymyślę jakikolwiek inny sposób, żeby się z nimi znowu nie męczyć. Ale jak wszystko inne i to nie za bardzo mi wychodziło. Swoimi nieszczególnie zwinnymi palcami próbowałem pokonywać kolejne supełki, nerwowo szukałem początka całej tej misternej instalacji. Kiedy w końcu udało mi się doprowadzić je do ładu, przypomniałem sobie, że powinienem był sprawdzić, czy w ogóle działają. Zawsze kiedy jedna się przepalała, było trzeba po kolei sprawdzać wszystkie. Odłączyłem czajnik i wetknąłem wtyczkę do kontaktu. Nie działały. Nigdzie nie miałem zapasowych światełek. Przyniosłem z kuchni czarny worek na śmieci, nadawały się tylko do wyrzucenia. Wróciłem do pudeł, szperałem w poszukiwaniach łańcuchów. Na dnie największego kartonu znalazłem kilkucentymetrowe kawałki papierków, które pewnie kiedyś tworzyły ogniwa kolorowej ozdoby. Przypomniałem sobie, że przecież jeszcze rok temu mieszkałem z psem, który uwielbiał je podgryzać i ciągać po wszystkich pokojach. Został mi tylko czubek, nienaruszony, srebrny i błyszczący. Wcisnąłem go na ostatnią gałązkę mizernej choinki. ale była zbyt cienka i szpic zaraz się z niej osunął. Nie zostały mi już żadne ozdoby, nie miałem nawet stojaka na żywe drzewko. Chwyciłem jedną z pustych butelek po winie i wetknąłem w nią wąski pieniek. Idealnie pasował.

Wyciągnąłem z zamrażalki ostatnią porcję pierogów od mamy. Umyłem jedyny garnek, który miałem w mieszkaniu i zagotowałem wodę. Wrzuciłem białą masę, zamieszałem kilka razy drewnianą łyżką. Z jednej z kuchennych szafek wyciągnąłem butelkę szampana. Kupowałem go na zupełnie inną okazję, ale w końcu miałem świętować. Wylałem wodę z półmiękkich pierogów, zostawiłem je w garnku, bo nie miałem już żadnego czystego talerza. Wróciłem do pokoju i usiadłem na brzegu łóżka. Włożyłem do ust dwa pierogi. Byłem pewien, że to te z kapustą i grzybami, ale na języku czułem słodki smak ogrodowych jagód.

Myślałem o tym, czego mógłbym sobie życzyć. Nic nie przychodziło mi do głowy. Otworzyłem szampana. Trochę rozlało się na podłogę, którą szybko wytarłem opadającą na dywan kołdrą.
Patrzyłem na swoją choinkę, przymykałem oczy i wyobrażałem sobie, że wszystko wygląda zupełnie inaczej.

Jak kiedyś.




Nie wiem, gdzie teraz jesteś. Nie wiem, czy znowu zakładasz czarną sukienkę i malujesz usta na bordowo, czy może teraz chodzisz już w nobliwych żakietach. Nie wiem, czy pies ciągle prosi Cię pod stołem o kawałki świątecznej ryby i czy wciąż masz w zwyczaju próbowanie każdej z potraw, nawet śledzi, których nie cierpisz. Nie wiem nawet, czy masz kogoś, kto będzie wypatrywał z Tobą pierwszej gwiazdki, a potem da Ci prezent w czerwonym papierze i pocałuje w czoło.
Nie wiem, czy w ogóle jeszcze obchodzisz święta.

Wiem tylko, że chciałbym, żebyś wróciła. Bo straszny tu nieporządek i męczący bałagan.

Proszę, wróć i pozbieraj to wszystko.
To przecież kiedyś było domem.

...

May your day be as bright as the eyes

Of the girl that I once knew

May your sun be happy yellow, babe

And your sky be baby blue




...

Wesołych Wam.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz