20 sierpnia 2014

"Nie zrobię więcej zdjęć" - "Kraków" Myslovitz

Kraków
Myslovitz

Eternal Sunshine of the Spotless Mind 

reż.  Michel Gondry




Od małego lubiłem komedie z Jimem Carreyem. Jego twarz zdolną do genialnych min, komiksowe ruchy, brwi unoszące się w charakterystyczny sposób, grające razem z nim jedną z ról… Jako mały dzieciak, potrafiłem codziennie oglądać „Maskę” przegraną od starszego kolegi na kasetę vhs. Sekretnie podkochiwałem się w ślicznej Tinie, a kiedy nikogo nie było w domu, mazałem po swojej twarzy zieloną kredką i nakładałem na siebie żółty żakiet mamy. Ćwiczyłem przed telewizorem wszystkie pozy Maski, na marginesach szkolnych zeszytów bazgrałem tylko jedną, wyszczerzoną i uwielbianą do granic postać. Szalałem za każdym filmem tego aktora, uwielbiałem w nim wszystko i tylko on był w stanie rozchmurzyć mnie w kilka sekund.


Kilka lat temu, ze względu na wywołujące uśmiech wspomnienia z dzieciństwa, byłem w kinie na filmie Jima, który reklamował przykuwający uwagę plakat. Oczy mego ulubieńca zwrócone w stronę leżącej na pękającym lodzie pary- on całkiem zwyczajny, ubrany w ciemne kolory, ona z niebieskimi włosami i zielonymi, rzucającymi się w oczy rękawiczkami. Pamiętam, że bardzo zdziwiło mnie polskie tłumaczenie tytułu. Z „Eternal Sunshine of the Spotless Mind” powstał „Zakochany bez pamięci”… Zupełnie nic nie wiedziałem o filmie, nigdzie nie czytałem jego recenzji, nie wyszedłem z innego seansu z ulotką streszczającą fabułę. Kupiło mnie samo nazwisko i nawet nie obchodziło mnie, co zobaczę oprócz ubóstwianego Carreya.

Okazało się, że to żadna kolejna komedia, a okropny dramat. On ją kochał, ona chyba kochała jego. On był spokojny, ona szalona. Ona wymazała go z pamięci, on postanowił, że zrobi to samo. I choć w tej chwili i ja wymazałem ten film ze swojej pamięci, mam przed oczami jedną, jedyną scenę, która najbardziej do mnie przemówiła. On, znudzony życiem samotnik, czekał na dworcu na swój pociąg do pracy i kiedy ten nadjechał, zrobił kilka kroków do tyłu, aby odważyć się wsiąść do innego i jak gdyby nigdy nic, przełamać swoją rutynę spontanicznym, nieprzemyślanym wyjazdem nad morze.

Nigdy bym nie przypuszczał, że zrobię dokładnie to samo.
Dwa razy.



Do pracy jeżdżę pociągiem, wychodzę z domu koło piątej. Codziennie przechodzę przez te same drzwi do oszklonego budynku. Kiedy byłem mały, zastanawiałem się, kto myje te wszystkie szyby i co mogłoby się stać, gdybym w którąś z nich rzucił większym kamieniem. Warszawa Centralna. Zwykle jestem na swoim peronie kwadrans przed odjazdem, mam czas na wypicie kawy z papierowego kubka, czasami kończę swoje liche śniadanie- słodką bułkę, czekoladowego rogalika. Codziennie w dopasowanym garniturze, ze skórzaną teczką w ręku. 

Tamtego dnia, pierwszy raz od dobrych kilku lat, mój pociąg się spóźniał. Na niebieskiej tablicy nad ławką przewijał się komunikat o utrudnieniach, niewyraźny kobiecy głos mamrotał coś z megafonu w kilku językach po kolei. Nerwowo zerkałem na swój zegarek i wiedziałem już, że nie będę w biurze na czas. Wyciągnąłem z kieszeni telefon, żeby o wszystkim poinformować przełożonego, kiedy usłyszałem świst.
Dwa jasne światła wynurzające się z głębi dworca, chłodny wiatr odbijający się od mojej marynarki, nasilający się, dobrze znany hałas, krótki moment rozwiewania włosów i przymykania oczu, kolejny świst. Pociąg stanął tuż za moimi plecami. Odwróciłem się.

Pociąg relacji Warszawa Centralna – Kraków Główny "Kościuszko" stoi na peronie trzecim w sektorze czwartym.



Stanąłem przed pociągiem i przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy zrobić dwa kolejne kroki i wejść na blaszane schodki prowadzące do przedziału. Obok mnie robiło się tłoczno. Skądś nagle pojawiła się gromada zaspanych dzieciaków w żółtych czapeczkach, ktoś usiłował nad nimi zapanować i bezpiecznie doprowadzić je na halę główną dworca. Otyły chłopiec pożerał ociekającą keczupem kanapkę z McDonalda, matka co rusz wycierała mu upaćkaną twarz. Starszy pan dzielnie ciągnął walizkę żony, a ta zdenerwowana poganiała go, wskazując palcem kolejny peron. Metr ode mnie ładna, młoda i do granic stęskniona dziewczyna uwieszała się na szyi swojego chłopaka, który przed chwilą czym szybciej wyskoczył ze swojego pociągu.

Patrzyłem na wszystkie powitania, które odbywały się dookoła mnie- te czułe i te chłodne, obojętne. Układałem historie dla każdego z podróżnych, analizowałem po kolei rysy na ich walizkach, rozprucia na plecakach, przetarcia na starych jeansach. Chętnie usiadłbym na którejś dworcowej ławce i przez cały dzień obserwował mijających mnie ludzi. Przez głowę przeszła mi myśl, że nie ma smutniejszej rzeczy od wysiadania z pociągu na peronie, na którym nikt na ciebie nie czeka. Nie macha radośnie ręką, nie uśmiecha się, nie czeka, by objąć, czy też zbesztać za zbyt długą i ciężką do zniesienia rozłąkę.

Ktoś popchnął mnie i nieprzyjaźnie spojrzał, zamyślony torowałem innym przejście do wagonu. Spojrzałem na duży, prosty zegar nad peronem. Pociąg powinien już odjeżdżać, a ja stałem tuż przed nim i zastanawiałem się, czy do niego wsiąść. Ubrany w swój drogi garnitur, miałem myśli godne niepoważnego i zbuntowanego licealisty uciekającego z domu. Konduktor zbliżył do ust swój gwizdek, a ja, uśmiechając się do siebie, chwyciłem chłodną, metalową poręcz przy zniszczonych schodkach i wskoczyłem do pociągu.

Kupiłem w międzyczasie bilet, znalazłem pusty przedział. Całą drogę siedziałem przy oknie i mrużyłem oczy, obserwując migające za szybą drzewa. Owite mgłą, wyglądały jak maleńkie patyki, na które w wesołych miasteczkach nawija się cukrową watę.

Razem z Kościuszką jechałem do Krakowa.
„Strzeż się pociągów” widniało gdzieś na którymś słupie na zardzewiałej tabliczce. „Strzeż się pociągów”.



Byliśmy parą przez całe pięć lat studiów.

Przyjechałem do Krakowa z małej wsi we wschodniej Polsce- garstka domów, jeden sklep i kościół. Ucieczka do większego miasta zdawała się być czymś nieprawdopodobnym i choć gnieździłem się w jednym mikroskopijnym pokoju akademika z trzema osobami, ani przez chwilę nie przestawałem czuć się jak w innym, lepszym świecie. Studiowałem ekonomię, bo zdawała się być przyszłościowa, rozsądna i opłacalna. Poza tym, całkiem lubiłem matematykę i nigdy nie sprawiała mi większych kłopotów. Wybierając kierunek, sam tak naprawdę nie miałem pojęcia, co konkretnie może mnie czekać, o finansach wiedziałem tyle, co nic. Nie interesowało mnie to, cieszyłem się każdą chwilą w wielkim mieście, z dala od rodziców, wścibskich sąsiadów i męczących poranków zmuszających do pracy przy gospodarstwie.

Ona mieszkała razem z siostrą w starej kamienicy o nadzwyczajnie wysokich ścianach, z ogromnych okien mogła obserwować cały Stary Rynek. Wieczorami lubiła siadać na parapecie z kubkiem gorącej i gęstej czekolady i przyglądać się turystom pstrykającym bez opamiętania zdjęcia obok każdego zabytku.

Zawsze czekała na mnie na dworcu, kiedy przyjeżdżałem ze swojej wsi z tym samym wielkim plecakiem, w którym przywoziłem ze sobą wszystkie specjały mojej mamy w licznych słoikach. Stała na peronie nieruchomo, z oczami utkwionymi gdzieś w dal, nigdy do mnie nie machała, nie uśmiechała się, ani nie rzucała w moje stęsknione ramiona. Kiedy wysiadałem z pociągu i się do niej zbliżałem, miałem wrażenie, że dworcowe megafony powinny zacząć nadawać któreś z preludium Chopina, by podkreślić jej powagę i opanowanie. Wyglądała posągowo, dostojnie i majestatycznie wśród pstrokatych i krzykliwych przyjezdnych zorganizowanych w wycieczki. Wysoka i wyjątkowo szczupła, o bladej, niemalże białej skórze, z długimi do łopatek, doskonale prostymi blond włosami targanymi przez wiatr. Nigdy nie nosiła kolorowych ubrań, ani razu nie widziałem jej w czymś, co nie byłoby czarne. Jedynym kolorowym elementem jej garderoby był pierścionek nastroju. Kupiła go w którymś z pachnących kadzidłami indyjskich sklepów i cieszyła się jak dziecko, obserwując to, jak zmienia kolor pod wpływem temperatury. Lubiła małe sklepiki z bezużytecznymi pamiątkami i bukiety drobnych kwiatów z kubków po śmietanie- te sprzedawane przez okutane kolorowymi chustkami babcie.




Lubiła też małe, zapomniane kina, w których wciąż wyświetlano stare czarno-białe filmy na zniszczonych i trzeszczących taśmach. Każdy piątkowy wieczór stale rezerwowałem na kolejne spotkanie z nią i z Woodym Allenem w „Uciesze”. Nie trafiało do mnie jego poczucie humoru, a każde 90 minut filmu wydawało się znośne tylko dlatego, że cały czas trzymałem ją za chudą dłoń i przewracałem między swoimi palcami jej kolorowy pierścionek. Nie rozumiałem „jej” filmów. Z kina zawsze wracaliśmy Gołębią, często przechodziliśmy tą wąską i krótką uliczką miliony razy, gdy ona po kolei tłumaczyła mi i interpretowała sceny, w których nie mogłem odnaleźć żadnego sensu. Nieraz miałem wrażenie, że czuła się moją nauczycielką, przyjazną panią profesor prowadzącą wykłady o sztuce.

Podobnie pokazywała mi poezję. Najwięcej czytała wierszy, które dla mnie wyglądały tylko jak zlepek przypadkowych słów. Nie umiałem zachwycić się czterema zdaniami pozbawionymi rymów, a za to naszpikowanymi egzaltowanymi sformułowaniami, fikuśnymi porównaniami i przymiotnikami nijak mającymi się do całości. Studiowała filologię angielską, w pokoju miała długą na całą ścianę półkę na swoje tomiki anglojęzycznych poetów. Zawsze zaciągała mnie do każdego mijanego antykwariatu, czasami zaczynała czytać książki już w księgarniach i niemalże siłą musiałem przypominać jej o tym, że dookoła niej istnieje jeszcze jakiś inny, nieprzyjemnie realny świat. Swoich ulubionych wierszy uczyła się na pamięć, chwilami nie miałem rozeznania, czy zwraca się do mnie własnymi słowami, czy cytuje któryś z utworów. Chyba wiedziała, że niewiele z tego rozumiałem i mimo wszelkich starań, pozostawałem obojętny na kolejne strofy O’Hary czy Shelleya. Do dziś pamiętam te nazwiska, przewijały się w każdej naszej rozmowie miliony razy, czasami wtórowały im inne skomplikowane terminy, których nazwy nawet nie byłbym w stanie poprawnie wypowiedzieć.



Szalenie lubiła też wszystkie ciemne, gotyckie zespoły, których długie płyty dla mnie brzmiały jednakowo smutno. Huczące, miarowe, niepokojące, pełne grobowego nastroju. Szczególnie upodobała sobie The Cure i The Smiths, śmiała się, że zbyt dosłownie bierze do siebie teksty ich piosenek i „nosi czerń za zewnątrz, bo ona pokazuje, jak czuje się w środku”… Słabo znałem angielski i specjalnie dla mnie co tydzień nagrywała na kasetę kilka piosenek ze swoimi tłumaczeniami, których potem mogłem słuchać na walkmanie w drodze na uczelnię. Czasami wybierała je przypadkowo, czasami układała je wedle jakiejś kategorii : o jesieni, o straconej miłości, o trudnej przyjaźni, o zbliżających się świętach. Przed każdym utworem zostawiała kilka minut swoich przemyśleń, wymyślała do nich krótkie historyjki, czasami wtrącała swoje skojarzenia, mówiła o odczuciach przy słuchaniu. Po pięciu latach naszej znajomości, pod łóżkiem w akademiku nie miałem już miejsca na przechowywanie jej kaset.


Nigdy nie mogłem przejść do jej pokoju nie zahaczając o kuchnię. Zostawiała dla mnie ciepłą zupę i drugie danie odgrzewane w piecyku. Lubiła sadzać mnie do stołu jak małego chłopca i podsuwać mi talerze pełne łakoci. Wiedziała, że sam nie za bardzo radziłem sobie z gotowaniem i pewnie gdyby nie ona, całe studia przeżyłbym jedząc marne kanapki z serem i lichą jajecznicę z dwóch jajek. Krzątała się dookoła mnie, pilnowała, żebym nie wyszedł głodny, często pakowała mi coś do zjedzenia do plecaka.
Zawsze pytała mnie, na jaką herbatę mam ochotę, choć wiedziała, że gubię się we wszystkich smakach, które miała do zaoferowania. Oprócz smęcących grup, miała ogromną słabość do Stinga, którego plakat dumnie wisiał nad jej łóżkiem. Do tej pory, kiedy słyszę jego ciepły i otulający głos, czuję zapach waniliowego naparu z pękatego kubka.

Wieczorami siadaliśmy na dwóch ogromnych fotelach ustawionych naprzeciwko siebie i słuchaliśmy jej płyt. Czasami w ciszy czytaliśmy swoje książki, powtarzaliśmy materiał na zajęcia. Trochę uczyła mnie angielskiego, zależało jej, żebym się z niego podciągnął. Ja próbowałem zaimponować jej swoją ekonomią, ale nie miałem do niej tyle serca, co ona do poezji i kina i nie potrafiłem niczego jej ciekawie przekazać. Mimo to, zawsze udawała, że ze skupieniem mnie słucha i naprawdę chce się czegoś nowego nauczyć. Zdarzało nam się snuć plany na przyszłość. Ja budowałem w głowie swój wymarzony dom, opowiadałem jej o pracy, o wszystkim, co mógłbym jej kupić za solidną pensję. Ona chciała nauczyć się hiszpańskiego i czytać Marqueza w oryginale w cieniu hiszpańskich pomarańczy.

Byliśmy zupełnie różni i pewnie gdybyśmy startowali w jakiejś randce w ciemno lub w innym matrymonialnym programie, nikt nie dałby nam cienia szansy na udany związek. Mieliśmy swoje dwa światy, ale co najważniejsze, byliśmy na tyle wyrozumiali, by ich sobie nie odbierać, a trzymać się za ręce i nienachalnie i powoli je ze sobą łączyć.



Od razu po skończeniu studiów dostałem ofertę pracy w podwarszawskim banku. Spakowałem wszystkie swoje rzeczy z akademika, wyprasowałem najlepszą koszulę i wyprowadziłem się z Krakowa. Przyszedłem do niej na dwie godziny przed moim pociągiem, wcześniej nic nie mówiłem jej o swoich planach, nawet nie wiedziałem jak, bałem się. Chciałem być kimś, chciałem coś w życiu osiągnąć, rwałem się do tego, by zarabiać, być na swoim, na dobre odciąć się od swojej małej mieściny i mieć pewność, że jestem całkowicie samodzielny i niezależny, by nigdy już tam nie wracać. Ona była jedyną przeszkodą, stopniowo starałem się wymazywać ją ze swojej pamięci, oddalać się od niej, by nie trzymała mnie przy sobie tak przeraźliwie mocno.

Znowu czekała z zupą pomidorową, musiała niedawno ją podgrzać, bo nad talerzem unosiła się gęsta para. Usiadłem ostatni raz przy stole i krótko wyjaśniłem, że wyjeżdżam. „Uciekam”- tak powinienem to ująć. Przyniosła mi z pokoju kasetę, którą wcześniej przygotowała. Objęła mnie i poprawiła krawat. Odprowadziła do drzwi. 
Spokojna, poważna i majestatyczna jak zawsze. Nigdy więcej już jej nie zobaczyłem. Może wcale nigdzie nie wyjechała, może nie zmieniła numeru telefonu, adresu. Nie wiem, bałem się znowu przywiązać i odciągnąć od tego, co miało być najważniejsze.

Pojechałem. Wyjechałem. Nikt nie czekał na mnie na dworcu.

Wynająłem kawalerkę na Mokotowie, po kilku miesiącach stać mnie było na dwa pokoje bliżej centrum. W domu nie miałem żadnych zegarków, z każdego okna widziałem tarczę ogromnego zegara Pałacu Kultury. Dużo pracowałem, niewiele wychodziłem z domu, nie zdołałem poznać w Warszawie żadnych znajomych, a wszyscy przyjaciele byli bardzo daleko.

Kiedyś zahaczyłem w drodze na dworzec o mały antykwariat. Znowu do rąk przywędrował mi O’Hara.
„Pić z tobą Colę to nawet zabawniejsze niż jechać do San Sebastian, Irun, Hendaye, Biarritz, Bayonne lub dostać mdłości na Travesera de Garcia w Barcelonie” *

Wyjechałem i zostałem sam. Zakochany bez pamięci.
A waniliowa herbata w pękniętym kubku w jej pokoju smakowała lepiej niż gorzka i za mocna kawa w moim banku.

Kupiłem na dworcu dwa precle z makiem i wsiadłem do pociągu powrotnego do Warszawy.
Znowu nikt na mnie nie czekał.

Wysiadłem. Zakochany w pamięci.


* Frank O'Hara "Pić z tobą Colę" tł. Piotr Sommer
...

We met at the wrong time. That’s what I keep telling myself anyway. Maybe one day years from now, we’ll meet in a coffee shop in a far away city somewhere and we could give it another shot. 
(Eternal Sunshine of the Spotless Mind)

...
Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że będąc w Krakowie nie sposób ominąć pytania o wasz "Kraków". Co łączy was z tym miastem, że napisaliście o nim piosenkę, o tak osobistej wymowie?
 Przemek Myszor: Ja nie mogę mówić za innych, bo nie wiem, jakie oni mają kontakty z Krakowem. Ale dla mnie już od lat, bo ja już młody nie jestem, to jest takie miejsce ucieczek. Przyjeżdżało się tu jak do innego świata - zresztą nadal tak jest. Jakbym wchodził po schodach na jakiś inny poziom. Nie chodzi mi tu o poziom cywilizacyjny. Czasami rozmawiam z Krakusami i tego nie rozumieją, natomiast dla mnie jest tu klimat, jest tu wszystko to czego bym potrzebował. Zawsze szczytem marzeń było dla mnie mieć tu mieszkanko. Nigdy przyznam, jak długo żyję, nie miałem możliwości, żeby pobyć tu trzy dni i trzy noce, a tak bardzo chciałbym to przeżyć. Poza tym dużo doświadczeń z mojej młodości, z okresu dojrzewania, wiąże się z Krakowem. Cały mój związek z żoną, też łączy się z tym miastem. Gdzie się nie ruszę, gdzie nie rzucę kamieniem, to zawsze Kraków... sam nie do końca rozumiem jak to jest. (źródło)

...


...



2 komentarze:

  1. Jak zaczynam czytać twoją historię, nie oderwę się od niej, póki nie skończę. Coś niesamowitego. I w takich momentach zawsze jest mi smutne, że takie dobre blogi, jak np. twój, są tak słabo komentowane. Powinnaś mieć tutaj mnóstwo komentarzy z największymi komplementami i peanami na twoją cześć, bo jesteś FAN-TAS-TYCZ-NA!
    A każda twoja historia ma w sobie coś, co zapada w duszę i pamięć czytelnika.
    Aż nie wiem, co napisać. Po prostu bardzo jestem szczęśliwa, że znalazłam tego bloga! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za przemiłe słowa. Jeszcze bardziej motywują mnie i zagrzewają do układania kolejnych opowiadań. Mam nadzieję, że będą tylko lepsze i zapraszam do czytania.

      Usuń