Kto tam u Ciebie jest?
tekst Agnieszki Osieckiej w wykonaniu Katarzyny Nosowskiej
Poszedłeś. Odszedłeś.
I nie zbliżysz się do mnie już
na krok, na jedno spojrzenie tych Twoich wiecznie zamyślonych, uciekających ode
mnie oczu. Szarych, niebieskich, może zielonych. Już nawet nie pamiętam.
Ja wiem. Wiem. Wszystko wiem,
rozumiem. Nie musisz więcej tłumaczyć, wyjaśniać ponurym, obojętnym głosem,
wymachując rękami, jak to masz w zwyczaju. Poszedłeś, już Cię tutaj nie ma.
Wszystko w porządku. Cisza.
Niewiele się zmieniło. Może
trochę więcej miejsca w szafach, poskładałam wszystkie Twoje koszule, część
jeszcze Ci wyprasowałam, będziesz mógł łatwiej potem powiesić je tam… u siebie.
Są w pierwszym pudle. I te wizytowe, i ta twoja ulubiona, biała w błękitne,
cienkie paski. I też te dwie śmieszne. Te, które kupiliśmy nad morzem,
pamiętasz? Jedna w statki, druga w małe gwiazdki. Nie pamiętasz?... Spodnie, buty, niesparowane, samotne
skarpetki. Garnitur, kilka swetrów, krawaty. Teraz bez problemu zmieszczę
wszystkie swoje sukienki, kapelusze, może w końcu kupię sobie porządny płaszcz
na zimę, wełniany, w jakąś drobną krateczkę, tak długo przecież krzyczałeś, że
marznę w tych swoich cienkich kurtkach. Ale po co zaprzątać Ci tym wszystkim
głowę. To już nieważne. Tak więc ubrania masz spakowane, mam nadzieję, że się
nie pogniotą, że wszystko znajdziesz, starałam się dołączać do każdego pudła karteczki
ze spisem rzeczy. Nie powinieneś mieć z nimi żadnych problemów.
I książki. Wiesz, to był
całkiem miły wieczór. Wróciłam z pracy i włączyłam adapter z koncertami
skrzypcowymi Szymanowskiego. Tymi, przy których zawsze najlepiej nam się
rozmawiało przy czarnej herbacie, tej angielskiej, którą wysyłała nam Twoja
ciotka. Do późnej nocy przeglądałam wszystkie tomy, które nazbieraliśmy przez te
kilka lat. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że mamy ich aż tyle. Mieliśmy. Czasami
nie pamiętałam już, które kupiłeś Ty, a które były moje, przepraszam, jeśli o
którychś zapomniałam. Wybrałam kilka Twoich ulubionych, kilka dekadenckich
powieści, parę tomików poezji, bo przecież
bez tego przedziwnego Norwida nie mogłeś przeżyć żadnego wieczoru. I znowu więcej
miejsca na moje szpargały, może w końcu zrobię porządek z tymi starymi
książkami od mamy. Wiesz, tymi, które leżą gdzieś na strychu i czekają na swój
czas. A Twoje za kilka dni powinny do Ciebie dotrzeć. Tylko muszę poprosić
kogoś o pomoc, bo są bardzo ciężkie. Ale
to nic, to nic. Wyślę najszybciej jak mogę.
Zebrałam wszystkie Twoje
pieniądze. I te z puszki po kawie w kuchni też. Chyba nie miałeś innych
skrytek, prawda? I oddałam matce tamtą zieloną kopertę. Wiesz, tę z pieniędzmi
, które pożyczyliśmy na przeprowadzkę. Ja zostaję tutaj. Tutaj jestem u siebie.
Dobrze mi w tym maleńkim mieście. W swoich drewnianych, ciasnych ścianach, z
piwoniami w ogródku, który muszę co sobotę pielić. I z tym jednym maleńkim
kasztanem na środku podwórka. Trochę zaczął mizernieć, ale wczoraj byłam u
ogrodnika, dał mi jakiś preparat. No tak, to nieistotne. Przepraszam, że Ci o
tym piszę. I wiatr tutaj jakoś inaczej chłodzi… Ciągnie mnie za brodę przed
każdą burzą, otula zapachem po deszczu, uspakaja. Zawsze Ci to mówiłam, tutaj
wiatr jest magiczny. Ale przecież wiesz.
I nie dobijasz się już rano do
łazienki. I czasami nawet maluję sobie powieki na zielono, bo przecież nie
stoisz już za mną i nie marudzisz, że ten kolor zupełnie mi nie pasuje. Rano
nie muszę zmywać po Tobie kubka pełnego fusów po mocnej kawie, o którą zawsze
suszyłam Ci głowę. Bo przecież Ty nigdy nie jadłeś śniadań, a trułeś się tą
mocną kawą… Zdarza mi się wrócić po pracy trochę później, śpię przy zapalonej
nocnej lampce, bo nikogo już nie razi w oczy. Dużo czytam. Wiesz, nigdy jeszcze
nie czytałam tak wiele. Może kiedyś, zanim się poznaliśmy. Nie zrywasz ze mnie
kołdry, nie chrapiesz obok, więc zawijam się w koce i w końcu połykam te
wszystkie książki, które przez lata czekały na mnie na tej jednej,
nieskończenie długiej półce „do przeczytania”.
I spokojnie mi, tak cicho i
spokojnie. Prawie już o Tobie nie myślę, nad niczym się nie zastanawiam. Nie
drżą mi dłonie, nie łamie mi się głos. Jestem całkiem dzielna, zupełnie
stabilna. Nie czekam, nie wypatruję. Wiem przecież, że odszedłeś na dobre, więc
mogę tak bez niepokojów, bez lęku, bez obaw, bez mnożących się w mojej głowie
pytań, czy jeszcze może się pojawisz, czy nie zapukasz, czy nie będziesz nagle
zerkać na mnie przez to małe prostokątne okienko w wejściowych drzwiach. Czy
znowu nie zrobisz głupiej miny i po dwóch dniach nie wykrzykniesz „wróciłem”.
Bo już nie wrócisz, prawda?... Rozumiem, wszystko rozumiem. U mnie wszystko w
porządku, naprawdę. Wiem, że pewnie i tak się nie martwisz, ale chciałam, żebyś
wiedział. Zawsze powtarzałeś, że jestem taka krucha, że byle co potrafi mnie
złamać. Ale tym razem, tym razem wszystko dobrze. Bardzo dobrze. Widzisz, może
ja w końcu dorosłam?...
Czasami tylko wracasz. Kiedy
znajduję Twój urwany guzik od koszuli gdzieś pod dywanem, kiedy ktoś puka do
drzwi i pies zaczyna radośnie merdać ogonem, bo ma nadzieję, że to może Ty.
Cieszę się, że pozwoliłeś mi zostawić sobie psa. I tak nie moglibyśmy się nim
podzielić… I czasami on znowu choruje. Naprawdę nie wiem, kiedy w końcu wyleczę
go do końca, te paskudne choroby, wizyty u weterynarza… To dobrze, że
zaoferowałeś, że mi pomożesz. To jednak dużo kosztuje.
I dzwonię wtedy do Ciebie. Bo
przecież pies. I co z tym psem, co z nim zrobić, jak mu pomóc. Błaha sprawa,
przecież wiesz, że chodzi tylko o psa. Ja nie potrzebuję już z Tobą rozmawiać,
wiesz o tym, prawda? Nie myśl, że jest inaczej. To tylko pies. Nasz pies. A
kiedy podnosisz słuchawkę, ja nie mogę wydusić z siebie słowa. Wracasz. Nie
wracaj. Poszedłeś, odszedłeś. Nie wracaj. I dzwonię i próbuję Ci powiedzieć, że
leczenie, że leki, że sierść. I jesteś z kimś, ktoś u Ciebie musi być. Kto? Kto
u Ciebie jest? Kim ona jest? Słyszę. Wszystko słyszę. Kto ma teraz do Ciebie
prawo? Kto siedzi u Ciebie na pufie, którą zabrałeś z naszego małego salonu?
Kto porusza cienką, kolorową słomką w pękatej szklance z jakimś alkoholem? Kto
stuka jedną kostką lodu o drugą? Przecież słyszę. Wszystko słyszę. Od kogo
teraz chcesz tę przeklętą wstążkę
błękitną? Z kim słuchasz Szymanowskiego? Kogo poisz swoją ulubioną herbatą?
Kto jeszcze nie wie, gdzie ją kupujesz i jak ją parzysz? Komu to powiesz? Z kim
teraz będziesz się sobą dzielić? Kto tam jest? Kto tam jest?
Mówię, że wszystko w porządku.
Odłożysz słuchawkę. Naprawdę nie ma czym się martwić. Tylko choruje pies. I
tylko pękam gdzieś tam w środku. Ale to nic, to nic. Nic już nie wiem. Te
stuki, stukoty w głowie. Wracasz. Idź sobie. No już, idź stąd. Odszedłeś,
poszedłeś.
Prawie już o Tobie nie myślę.
Ciągle o Tobie myślę.
Nasze mieszkanie. Moje mieszkanie.
Pusto. Okno. Szaro. Listopad. Chyba jest listopad. Był, wczoraj, jeszcze
wczoraj był listopad. Nie słuchaj, co mówię. Okno. Wiatr. Lubię. Ciągle lubię.
No bo nic tu się nie zmieniło. To ciągle ja.
I czasami Ty też dzwonisz.
Dobrze, przecież pies choruje. Tylko kto tam z Tobą siedzi? Od wschodu do
zachodu? No kto? Kto tam u Ciebie jest?
Wszystko w porządku.
Myślę o śmierci, zanim zasnę. Bo to jest, być może, powrót.
Kupiłam sznur.
Nie będę robić Ci scen. Muszę
być spokojna.
Wciąż niejasna, niesyta.
Idź już, idź.
Nosowska: Głupio powiedzieć, ale ja tej piosenki nie znałam. Nie wiedziałam, że istnieje. Oryginał brzmi przedziwnie, a my zrobiliśmy z tego zupełnie inny utwór. Marcin Bors powiedział, że mam to zaśpiewać tak, jakbym od dłuższego czasu brała tabletki uspokajające, popijała alkoholem, była totalnie zmęczoną kobietą, znała na wylot życie... Moja wyobraźnia uwielbia takie wyzwania. Pamiętam, że śpiewałam na granicy szaleństwa. Gdy tego słucham, to nie poznaję siebie – autentycznie się boję. (źródło)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz