13 czerwca 2014

"To desperation?..."- "Misses" Girls in Hawaii

Misses
Girls in Hawaii




Takie historie nie mają prawa przytrafiać się ludziom takim jak ja. A jeżeli los już tak zbłądzi, to nie mają prawa na szczęśliwe, filmowe zakończenia. Żadnej przeszeptanej muzyki, żadnego deszczu, żadnych niespiesznych i nieśmiałych pocałunków przed końcowymi napisami.

Tak uważałem i wciąż uważam, więc… Więc jak aktor we własnym przedstawieniu, postanowiłem, swoim tchórzliwym, ale bezpiecznym zwyczajem, zejść ze sceny i obojętnym wzrokiem obserwować to żałosne widowisko dziejące się dookoła mnie.


Nie jestem nikim wyjątkowym. Kilka par koszulek z dziwnymi napisami- nawet nie zwracam na nie uwagi, trzy pary spodni, plecak z którymś sportowym logo. Studia, których szumną i fachową nazwę można by śmiało zmienić na byle jakie. Mały pokój z tapetą w samochody, stare drewniane modele statków nieestetycznie posklejane moimi dziecięcymi, niewprawionymi dłońmi dekadę temu. Obrazek z pierwszej komunii, plastikowy samolot pod sufitem, może jeszcze gdzieś znalazłbym naklejone gwiazdki świecące w ciemnościach. Kilka zdjęć z dzieciństwa, których nie chowam po szufladach tylko dla tego, żeby zrobić przyjemność matce, która lubi się przy nich z uśmiechem zatrzymywać.

Nie mam żadnych szczególnych zainteresowań. Czasami oglądam jakieś mecze- piłka nożna, koszykówka, siatkówka, wszystko jedno. Dużo czasu spędzam przed telewizorem, programy o nastoletnich matkach, stare teledyski, żałosne paradokumenty, ulubione seriale matki. Pochłaniam wszystko, co nie wymaga ode mnie większego myślenia. Lubię stare polskie komedie, od czasu do czasu coś przeczytam, zerknę na gazety, które zawsze leżą w kuchni i przyciągają wymyślnymi nagłówkami drukowanymi wielkimi literami. Poza tym staram się jakoś ciągnąć swoje marne studia.

Nigdy nie byłem kimś, kto unikałby ludzi. Ja po prostu od bardzo dawna czułem, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia i pielęgnowałem w sobie tę wygodną myśl. Czasami spotykałem się ze znajomymi, wpadałem na jakieś imprezy w akademikach. Zapraszali mnie, choć większość niespecjalnie zauważała mnie na uczelnianych korytarzach. Zawsze byłem tym, który rozsiada się na fotelu i obojętnie obserwuje resztę świetnie bawiących się ludzi  albo stoi z piwem w ręku gdzieś za firanką i udaje, że wygląda przez okno, za którym przecież widać tylko monotonnie ciemne niebo. Nie umiałem znaleźć tematu do dyskusji, rzadko kiedy odważałem się powiedzieć coś od siebie. Wszystko, co siedziało w mojej głowie zazwyczaj wydawało mi się śmieszne i błahe, niewarte wypowiedzenia na głos. Konsekwentnie zostawałem ponurym obserwatorem bez większych ambicji, by w końcu przemówić i zmienić swoje położenie. Za firanką czułem się bezpieczny, niezauważalny, cichy. I szary. Jak nierówno wycięty z czarno-białego zdjęcia i wklejony gdzieś pomiędzy tłum barwnych ludzi na okładce któregoś modnego magazynu.

Żaden ze mnie melancholijny i skłonny do rozczulania się nad sobą introwertyk. Nic podobnego, nie widzę w sobie niczego niepokojącego i dziwnego, taki jestem- zwyczajnie zwyczajny. Przekonany, że nie ma najmniejszych szans, bym kiedyś stał się kimś innym- kimś przyciągającym uwagę, błyszczącym intelektem i recytującym z pamięci „Kwiaty polskie” Tuwima czy jakieś inne poetyckie, napuszone i pompatyczne strofy. A jeśli nawet nie przekonany do końca, to stale pielęgnujący w sobie tę myśl. Bycie nijakim zwalnia z tylu oczekiwań, nie przynosi nikomu rozczarowań. Od początku do końca szary i nijaki, nie skrywający żadnych ciemnych stron, przedziwnych przyzwyczajeń, zaskakujących opinii, czy sekretnych zainteresowań. Prosty, najprostszy.



Zaraz po ostatnich egzaminach, znajomi z roku zaproponowali mi wyjazd nad morze w połowie sierpnia. Zupełnie rekreacyjny- absurdalnie tani, drewniany domek kilka minut od plaży, żadnego zwiedzania i włóczenia się po miejskich rynkach, a zapas prowizorycznego jedzenia i zrzutka na odpowiednie ilości alkoholu. Nie byłem szczególnie zainteresowany, nigdy nie lubiłem wyjazdów, wyciągania ubrań z szaf i wypychania nimi zawsze za małych plecaków.

Chłopakom brakowało jednego do kompletu, a ja przepadłem, wspominając  widok czerwonego, zachodzącego sierpniowego słońca nad wodą. Pojechałem.

Mała, turystyczna miejscowość, taka jak miliony innych. Pełna straganów z chińszczyzną, tanich pierścionków z udawanymi bursztynami, obfitująca w knajpki z drogim piwem i restauracje z poprzedniego ustroju, w których można było wytańczyć się na dancingu z jakąś panią w kwiecistej garsonce, z trwałą ondulacją i mocno zarysowanymi czarną henną brwiami.

Pogoda szczęśliwie dopisywała przez cały tydzień naszego pobytu. Choć sierpień lubi zdradzać swoją jesienną naturę, tym razem rozpieszczał nas niemiłosiernymi upałami. Słońce zdradziecko nie chowało się za ciemnymi chmurami, a dumnie postanowiło zakończyć lato, dając z siebie wszystko.

Codziennie wstawaliśmy bardzo późno, wieczorami próbowaliśmy grillowania, czasami wychodziliśmy gdzieś do pubu. Chłopacy z powodzeniem szukali sobie dziewczyn, z kilkoma umawiali się do gry w siatkówkę plażową, popisywali się przed nimi, zjawiskowo wykładali na piasku, odważnie prezentowali swoje opalone ciała. Ja nie dawałem się ponieść żadnym wakacyjnym szaleństwom, konsekwentnie byłem tym, który przez większość czasu milczy i tym, który pojechał jedynie dlatego, żeby było nas dokładnie ośmiu i wszystkie łóżka w naszym domku mogły być ekonomicznie zajęte. Czasami pomagałem przy przygotowaniu jedzenia, choć nie miałem zielonego pojęcia o gotowaniu, nie piłem, więc zazwyczaj ratowałem mocno wstawionych kolegów. Mało który ze mną rozmawiał, nikt szczególnie się mną nie interesował. I nic w tym dziwnego, od początku trzymałem się z boku. Od małego bałem się wody, nie wskakiwałem dziko za znajomymi w morskie fale, nie próbowałem gry w  siatkówkę, bo nie umiałem grać, a nie chciałem się ośmieszyć, próbując.  Tylko siedziałem i jak zawsze obserwowałem wszystko dookoła. Kupowałem pełne plugawych historii śmieciowe brukowce, których nawet nie czytałem, a którymi doskonale zakrywałem twarz przed słońcem, kiedy usiłowałem lekko się opalić. Czasami wieczorami wychodziłem na dłuższe spacery brzegiem morza. Zdejmowałem buty i szedłem w takiej odległości od wody, by ta mogła wraz z przypływem dotykać moich stóp. Robiłem trochę zdjęć, żeby pokazać je matce. Cieszyła się, że gdzieś wyjeżdżam.



Cały wyjazd minąłby zupełnie zwyczajnie, gdyby nie moment, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Skakała do siatki najwyżej jak tylko mogła, wygłupiała się, serwując pokracznie piłkę. Mówili mi, że przyjechała z koleżankami na krótkie wakacje, że za rok ma zdawać maturę. Wysoka, zgrabna, roześmiana. Z wysoko upiętymi blond włosami, które niesamowicie pasowały do jej brązowej opalenizny. O oczach, których koloru nie mogłem wychwycić- wciąż odbijało się w nich słońce, ciągle świeciły nieskrępowaną radością. Młoda, uśmiechnięta, lekka. W kolorowym stroju kąpielowym w różnobarwne zygzaki, z błyszczącymi bransoletkami na nadgarstkach, ze śmiesznymi, okrągłymi kolczykami. Jak neonowy, błyszczący element w tej burej rzeczywistości, którą zwykłem widzieć dookoła siebie.

Grała z chłopakami codziennie, a ja obserwowałem ich zagrywki z coraz dalszej odległości. Krok po kroku odsuwałem się od nich, zakopywałem w gorącym piasku plaży. Niezauważalny, schowany. Zamawiali jej drinki w smukłych szklankach, te najbardziej kolorowe, z cienkimi słomkami i parasolkami, które tylko utrudniają picie. Wyciągała je i wplątywała we włosy. Co chwilę słyszałem jej śmiech. Szczery, głośny, dziecięco naiwny. Przynosiła ze sobą niebieski materac, jak gwiazda filmowa wypływała na nim niedaleko od brzegu i korzystała z najsilniejszego, przedpołudniowego słońca. W ciemnych okularach z białymi oprawkami, z paznokciami pomalowanymi na czerwony kolor. Czasami wyciągała chudą rękę i wzburzała wodę, by chlapnąć na któregoś z chłopaków. Przepadali za nią. Choć była z grupką innych dziewczyn, tylko ona wzbudzała tak wielkie zainteresowanie. Zdejmowała sandały i droczyła się z nimi, uciekając na dalszy kraniec plaży. Biegnąc, zdawała się nie stawiać kroków, wyglądała tak, jakby z lekkością odbijała się od rozgrzanego piasku.

Kilka razy nas odwiedziła, wpadła z ciasteczkami, które musiały być jeszcze słodsze od niej. Nas. Odwiedziła ich. Im bardziej chciałem się do niej zbliżyć, tym dalej uciekałem. Unikałem jej towarzystwa, przekonany o swojej bylejakości, odrzucającej nijakości. Nie umiałbym zamienić z nią słowa, nie umiałbym spojrzeć na nią tak, by cokolwiek we mnie mogła zobaczyć. Co mogła we mnie dojrzeć, skoro ja nie widziałem w sobie absolutnie nic?... Ona była jak kolorowy ptak, rozśpiewany kanarek, którego każdy chciałby schować w swojej klatce. Ja byłem szarą plamą, z która jedynie można by się nieprzyjemnie zderzyć.

Śpiewali coś przy ognisku, mówiła, że jej zimno, któryś chłopak okrył ją swoją bluzą, zaraz usiadła któremuś na kolana i przytuliła się z miną małej, zziębniętej dziewczynki. Była dla wszystkich i mogłaby tak samo być i dla mnie. Ale mnie nie było, mnie nigdy nie było. Nawet sobie nie pozwalałem być.

Wymienili się z nią numerami, podobno mieszkała całkiem niedaleko mojego miasta. I tak zaraz o niej zapomną. Była maskotką, wisienką na lukrowanym torcie ich wyjazdu. Dla mnie była zjawiskiem, uosobieniem roześmianej młodości. Takiej, której w moim życiu chyba nigdy nie było.

Mogłem podejść, choć ani razu na mnie nie spojrzała. Mogłem zapytać ją o coś nieistotnego, mogłem podać jej zimną colę, kiedy z uśmiechem triumfu kończyła wspaniałego seta. Ale nie miałem śmiałości.


I myślę o tym wszystkim teraz, kiedy sam siedzę na maleńkim balkonie na moim jedenastym piętrze. Jest tak wysoko, że nawet mój stary pies boi się tu wejść. Siedzę z kolorowym drinkiem ze słomką na stoliku, przyglądam się swoim opalonym nogom. Przechyla się ku jesieni ziemia jak śpiewało Stare Dobre Małżeństwo, sierpień skończy się za kilka godzin. Przestał ogrzewać letnim słońcem, a zdradza swoją jesienną, chłodną naturę. Na dole któraś zatroskana matka woła dzieci do domu, gdzieś słychać sygnały karetki pogotowia. Wiatr niesie nieprzyjemny zapach spalin.

I wszystko kończy się tak, jak powinno się skończyć w moim życiu. Wszystko? Przecież nic nie miało miejsca, nic się nie wydarzyło, nic nawet nie zasługuje na miano wakacyjnej miłości. Może się zakochałem, a może zachwyciłem czyimś blaskiem, którego nie dane mi było doświadczyć. Teraz mogę wspominać ten blask, te rażące w oczy kolory w mojej nijakości.

Mogę nadać jej imię, bo w swym lęku nawet go nie poznałem. 


Dziś niech nazywa się Nadzieją.

"Youth in the sun drowned in broken seas
Cruising the summer sands
Despite all the bruises coming from the side
You'll always be young and amused"



1 komentarz:

  1. Jak to, TAKI post nie ma komentarzy?

    Jest najlepiej. Niebanalna historia o zawinięciu się w ciepły koc wyobraźni wyssana spomiędzy pozornie banalnych słów i dźwięków? Naprawdę, najlepiej!

    OdpowiedzUsuń