2 lipca 2014

"Motyle, cytrynki"- "Uwaga! Jedzie tramwaj!" Lenny Valentino

Uwaga! Jedzie tramwaj!
Lenny Valentino



Szklanka mleka godzinę przed. Z pracy wracam piechotą, cztery przystanki tramwaju, może pięć, nigdy nie liczyłem. To nie jest daleko, ale wystarczająco, żebym się zmęczył. Podobno pomaga. Lekki wysiłek, szybszy marsz, kilka minut biegu za tramwajem, którym mógłbym jechać. Obdrapany jak wszystkie inne, czerwony z żółtym dachem, głośny, a powolny. Ciężki.

Szybki prysznic w letniej wodzie, nie może być ani za gorąca, ani zbyt zimna. Przed prysznicem otwieram w sypialni okno, w pokoju musi się wywietrzyć. Czytałem, że najlepiej, by było 18 stopni. Kupiłem termometr. 10-15 minut i rześki lipcowy wiatr reguluje temperaturę. Robi się przyjemnie chłodno, ścielę łóżko. Prosta, jasna pościel. Słyszałem, że ta w krzykliwych kolorach może rozpraszać i niepotrzebnie pobudzać. Niebieska kratka na beżowym tle, białe prześcieradło, jeszcze nie pomięte, wyprasowane, trochę przypomina te szpitalne. Na noc wynoszę z pokoju wszystkie kwiaty, to pewnie jedna z absurdalnych legend… te wszystkie bajki o tlenie, nawet dokładnie nie wiem, o co w tym chodzi. Wynoszę, tak na wszelki wypadek. Z łazienki wychodzę po ciemku, światło burzy senny nastrój. Zamykam okno, zaciągam rolety. Tydzień temu je zamówiłem, nowe, lepsze od poprzednich. Opadają bezpośrednio na szyby, nie przepuszczają światła, całkowita ciemność. Na biurku mam szklankę wody i słoiczek z tabletkami. Ziołowe, zwykłe, takie, które można kupić w każdej aptece. Wyciągam trzy, choć powinienem wziąć jedną. Jedna nie działała, dwie jeszcze tydzień temu potrafiły mi pomóc, teraz potrzebuję kolejnej. Duże, zielone kapsułki o nieprzyjemnym zapachu. Ciężko je się połyka, muszę dużo wypić, żeby nie stanęły mi w przełyku. Melisa  i inne przedziwne świństwa, mięta, magnez, barwniki. Połykam. Włączam płytę z muzyką, codziennie wieczorem słucham tych samych utworów. Powolny ambient brzmieniem zbliżający się do ciszy, żadnych słów, agresywnych instrumentów, kręcę pokrętłem głośności, jest najciszej. Wchodzę do łóżka, nakrywam się kołdrą pod szyję, wyciągam na nią ręce. Leżę na plecach, sztywno, bez ruchu. Nawet nie próbuję już przekładać się na boki. Zamykam i otwieram oczy, nie ma żadnej różnicy, ten sam czarny obraz. Tylko gdzieś dalej świecą czerwone cyferki budzika.
...


22.00.

Od trzech tygodni kładę się zawsze o tej samej porze. Powtarzam wszystkie czynności po kolei jak mantrę. O niczym nie zapominam, już w drodze powrotnej z pracy przypominam sobie w głowie to, co mam robić. Ta sama rutyna od kilkunastu dni, kiedy zacząłem wraz z internetem leczyć swoją bezsenność. Powinienem był iść do lekarza, psychiatry, neurologa, rodzinnego… Dostałbym pewnie coś lepszego niż moje zielone placebo, coś silniejszego. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie w tym tygodniu, nie dziś. Poradzę sobie. Zamknę oczy i w końcu zasnę na całą noc. Zasnę i skończy się ten przedłużony dzień, przedłużony do granic. Skończy się, otworzę oczy i w końcu zrobię krok dalej. Wstanę z czystą kartką w głowie, w końcu wstanę z poczuciem tego, że było „wczoraj”. Bo od miesiąca tkwię w męczącym „dzisiaj”, od którego nie mogę uciec nawet w ten najprostszy sposób.
...
Nie śpię.

Zazwyczaj zasypiam koło czwartej, piątej. Budzę się o szóstej, muszę szykować się do pracy, o siódmej mam tramwaj. Mimo wszystko jakoś pracuję, trzeźwo myślę, buduję złożone zdania, choć według wszystkich stron internetowych powinienem czuć się jak w transie. Otępiały, obojętny, apatyczny. Trzymam się. Nie zdarza mi się ziewać, drzemać przy biurku, bezwładnie opuszczać zmęczoną głowę. Czuję się tak, jakby sen postanowił ode mnie odejść, wyjechać na wakacje, zostawić mi pełne 24 godziny życia. Akurat w momencie, w którym zwyczajnie chciałbym zamknąć oczy i zapomnieć.
Rano potrzebuję kilku minut, żeby do siebie dojść. Piję mocną herbatę, nawet nie potrzebuję kawy, nie muszę niczym się bodźcować, nie jestem zmęczony, tylko słaby. Wątły. Mizerny. Nie potrafię zwalczyć sińców pod oczami, kiedy patrzę na siebie w lustrze, boję się wychudzonej twarzy o ziemistej cerze. Pewnie mógłbym z powodzeniem zagrać w którymś filmie o uciekinierach z obozów koncentracyjnych. Tylko ja nie mam już siły na uciekanie. Moja skóra nabrała szarego koloru, zdaje się, jakbym miał kilka lat więcej. Z trudem prostuję rękę, żeby naciągnąć na siebie koszulę. Drżą mi dłonie, kiedy mam zapiąć guziki w mankietach, nie dam rady uchwycić tych niewielkich główek. Powoli zakładam spodnie, nogawka za nogawką, dotykam zimnej klamry paska, przez chwilę patrzę na swoje ręce i mam dziwne uczucie, jakby nie należały do mnie. Przyglądam się liniom papilarnym. Czuję się tak, jakbym nagle dostał swoje ciało i nie za bardzo wiedział, do czego ono służy.
...


4:00

Wiem już, że nie zasnę. Sama myśl o konieczności wstawania za niecałe dwie godziny mnie rozprasza i stresuje. Potrafię leżeć nieruchomo całą noc, zerkać na zegarek i koło trzeciej odsłaniać rolety. Jest pełnia lata, zaczynają się upały. Kilka minut po trzeciej robi się już jasno. Obojętnie patrzę przez okno naprzeciwko łóżka. Z kwadransa na kwadrans mam w pokoju coraz więcej słońca. Rano wydaje się wyjątkowo delikatne, mleczne, rozmazane w niebie tak błękitnym, że aż białym. Powinienem jeszcze leżeć, przymusić się do ostatnich szczątek pozornego odpoczynku.

Otępiały, z potrójną dawką melisy w żołądku, wychodzę z łóżka. Niepewnie stawiam prawą stopę, dołączam drugą. Wstaję na nogi. Przez kilka minut prostuję swoje ciało, dotykam przygarbionych pleców. W przedpokoju znowu potykam się o ogromne worki pełne jego ubrań. W końcu będę musiał je wyrzucić. Znieść na dół z czwartego piętra. Na razie brakuje mi siły, nie mogę żadnego z nich unieść. Na wieszaku został jeszcze jego szlafrok. Zwykły, szpitalny, granatowy. Całkiem miły w dotyku. Narzucam go na swoją pasiastą piżamę, zawiązuję pasek. Zakładam kapcie, zamykam mieszkanie, do kieszeni wrzucam klucze, hałasują mi z każdym krokiem. Czuję się jak bezwładna grzechotka, pajac, uciekinier z wariatkowa. Czekam na windę. Wychodzę z bloku, sam nie wiem, gdzie mam iść. Sam nie wiem, po co nawet wyszedłem.

Jasno, oślepiająco jasno. Zasłaniam ramieniem oczy. Kilka kroków, mój przystanek tramwajowy. Po czwartej już jeżdżą. Jeden zatrzymuje się przede mną, chyba pierwszy kurs. Cały pusty. Zdenerwowany maszynista szybko otwiera i zamyka drzwi. Jedzie dalej.

Stawiam nogę na tramwajowej szynie, idę za tramwajem. Puste ulice, pojedyncze papierki miota gdzieś wiatr, jest ciepło, czuć, że szykuje się kolejny dzień upałów. Słońce wychodzi zza bloków. Sunę nogę za nogą, pod cienką podeszwą bazarowych kapci czuję metal szyn. Rozpina mi się szlafrok, już go nie związuję. Chciałbym siebie widzieć, mógłbym być bohaterem jakiegoś filmu. Moje plecy w za dużym szlafroku, który ciągnie się po ulicy, to dobrze wyglądałoby na plakatach. Dramat, melodramat, film krótkometrażowy. Patrzę pod nogi, sam nie wiem, gdzie jestem. Coś dzwoni mi za uchem, irytuje donośnym dźwiękiem, całkowicie wybudza z mojego amoku.

Uwaga! Jedzie tramwaj!

Mija mnie rowerzysta, kilka metrów przede mną odwraca głowę w moją stronę. Patrzy z zaciekawieniem.
A ja patrzę za siebie. Jedzie kolejny. Schodzę z torów, jestem na moście. Pusty. Kolejny pusty tramwaj. Pojechał. Staję przy barierkach, sięgają mi tylko do połowy brzucha. Pode mną Wisła. Staram się ocenić, czy jestem wysoko, sięgam do kieszeni. Nie mam nic poza kluczami do mieszkania i słoiczkiem tych paskudnych leków. Wyciągam go, wysypuję na rękę jedną zieloną pigułkę. Wyrzucam ją do wody. Jest tak mała, że nie widzę, gdzie spadła. Cały słoiczek. Wyrzucam. Cichy plask, gdzieś popłynął. Czuję na placach chłodniejszy wiatr, mija mnie kolejny tramwaj.
Odwracam się. Pusty.
...


5:00

Sąsiad wychodzi do pracy. Zapominam, którym kluczem otwieram swoje drzwi. Mam tylko cztery, a żaden nagle nie pasuje. Klucze wypadają mi z ręki. Nie mogę się po nie schylić, nie dam rady. Powoli opieram się o ścianę i zsuwam do podłogi, siadam na chłodnym betonie. Wyciągam rękę. Mam. Zaciskam je w dłoni. Skrobię znowu przy zamku. Udało się, otwieram. Szlafrok sam spada mi z pleców, znowu potykam się o worki. W całym mieszkaniu już jasno. Nie wyłączyłem przed wyjściem muzyki. Coś cicho gra.
Wchodzę do łazienki, odkręcam wodę w wannie. Tym razem nie ma być letnia, a chłodna. Zostawiam odkręcone kurki, zdejmuję z siebie piżamę. Noga za nogą. Prawą stopę zbliżam do wody. Zimna. Kładę się w wannie, woda dosięga mojego nosa. Zanurzam się cały. Sekunda. Dwie. Trzy.
Wychodzę z wanny. Zakładam jego szlafrok. Herbata, czajnik, gwiżdże.

Jutro może w końcu się wyśpię. Jutro, kiedy ktoś w końcu zwróci mi wczoraj.
Uwaga! jedzie tramwaj! 

gdy jedzie ziemia się trzęsie.

Trzęsie się cały mój świat.


Tramwaj w tytule płyty, tramwaj na okładce. Skąd ich tyle się wzięło?
- Gdy byłem mały, mieszkałem koło torów tramwajowych. Jak przejeżdżała 14-tka, wszystko się trzęsło w naszym kredensie. Kiedyś pod moim oknem tramwaj przejechał człowieka, Ale nie śni mi się to po nocach, nie było to aż tak traumatyczne przeżycie.  (źródło)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz