25 lipca 2014

"Tysiąc wypitych razem kaw"- "Syreny" Artur Rojek

Syreny
Artur Rojek


Dwa kubki.

Oba ceramiczne, stare i wyraźnie zniszczone. Jeden z nadpękniętym, trzymającym się na włosku uchem, drugi z głębokimi zarysowaniami na dnie. Oba z zewnątrz w wyblakłym i przetartym błękitnym kolorze. W środku kiedyś pewnie były białe, teraz zabarwione na brązowawy kolor, którego nie da się już wybawić żadnym detergentem. Tysiące kaw, tysiące herbacianych torebek przytulających się do ścianek kubka zostawiło po sobie ślady.

Dwie kawy.

Dla siebie wsypuję dwie pełne łyżeczki, lubię mocną i czarną, zostawiającą po sobie na długo ciężki i wyrazisty smak w ustach. Dla niej wlewam porcję chłodnego mleka. Cierpliwie i wyrozumiale uczyła mnie, jak przelać z kartonu jego odpowiednią ilość, kiedy ja nie mogłem się nadziwić, że ktokolwiek w tak przedziwny sposób przyrządza rano kawę. Dosypuję jej jedną łyżeczkę, dokładnie przez minutę mieszam i rozpuszczam ciemnobrązowe granulki w białym płynie. Kiedy czajnik zaczyna gwizdać swoim nieprzyjemnie i wyjątkowo donośnie świszczącym gwizdkiem, od razu napełniam swój kubek. Po chwili, gdy woda nie jest już wrząca, łączę ją z jej mleczną mieszanką. Nigdy nie umiem powstrzymać wody w odpowiednim momencie, zawsze lekko się przelewa i spływa po powierzchni kubka, zostawiając beżowe plamy na ceratowym obrusie.



Nasze pierwsze wspólne wakacje spędziliśmy w maleńkim domu mojej babci, w którym połowę powierzchni zajmował kaflowy piec. Niedoświadczeni, baliśmy się cokolwiek na nim ugotować w obawie, że nagle buchnie sadzą na pobielane ściany pełne słomianych, wielobarwnych makatek. Babcia zaczepiała na nich szpilkami pocztówki z kilku dekad, wycinki z kolorowych gazet i fotografie z rodzinnych uroczystości, gdzieś nawet widziałem swoje podniszczone zdjęcie z pierwszej komunii. Mieszkała w rozległej, prawie pustej wsi, w przeciągu kilometra nie mieliśmy żadnych sąsiadów, a nasze okna wychodziły na ogromne, lipcowo zazielenione łąki, od dawna nieużywane pastwiska i gęste, ciemne lasy.  

Zmęczeni swoją pracą, dwutygodniowy pobyt z dala od rzeczywistości traktowaliśmy jako ogromne błogosławieństwo. Tam mogliśmy spacerować, wylegiwać się do południa pod ciepłymi pierzynami, czy spędzać wieczory w pachnącym maciejką ogrodzie. Raz na trzy dni przyjeżdżał sklep, kupowaliśmy chleb  i obowiązkowe mleko do jej kawy. W babcinej spiżarni mieliśmy już cały zapas malinowych dżemów, śliwkowych konfitur i przeróżnych przetworów w słoikach o śmiesznych kształtach.

I choć oboje byliśmy absolutnymi mieszczuchami, na naszej głuchej wsi czuliśmy się zaskakująco dobrze. Przede wszystkim, cieszyliśmy się z pierwszej takiej okazji, by spędzić ze sobą razem aż tyle czasu. Radio odbierało tylko jedną stację, a i tak dopiero wówczas, gdy któreś z nas trzymało pod odpowiednim kątem antenę. Nie docierały do nas zewsząd żadne straszne wiadomości, dramatyczne doniesienia, zamknęliśmy się oboje w naszym własnym cichym i spokojnym świecie. Czasami długimi godzinami czytaliśmy, mówiąc sobie jedynie „dzień dobry” i „dobranoc”, czasami potrafiliśmy cały dzień poznawać okolicę i paplać o wszystkim, co tylko przyszło nam do głowy.

Nigdy nie rozmawialiśmy o naszych uczuciach. Ona nigdy nie zaczynała, ja próbowałem i szybko się poddałem z okropną myślą, że wszystko, co tylko wychodzi z moich ust, zdaje się być czymś tanim i banalnym, pełnym infantylnego cukru. Chciałem, wiele razy chciałem wykrzyczeć jej wszystko, co się kłębi w mojej głowie. Chciałem z tych wszystkich najcieplejszych uczuć ułożyć najpiękniejszy bukiet i móc w końcu jej go wręczyć. Ale nie potrafiłem, nigdy nie byłem zadowolony z tego, jak moje myśli zamieniają się w niezgrabne i pokraczne słowa. Czułem się niezdolny do nazywania tego wszystkiego, co się we mnie działo, a kiedy czasami już zbierałem się na odwagę, ona łapała mnie za rękę, jakby dawała mi znak, że rozumie, wie i nie potrzebuje całej tej romantycznej gadaniny, do której się przymuszałem. Czytałem między jej słowami, a właściwie między jej ciszą, do której pomału się przyzwyczajałem.



Któregoś dnia, gdy rytmicznie mieszałem jej porcję kawy z mlekiem, zauważyłem nad kuchennym zlewem stary kalendarz z wyrywanymi, pożółkłymi kartkami. Wskazywał piątego marca, imieniny Adriana i Fryderyka, Dzień Teściowej. Chwyciłem za kartkę, na odwrocie pewnie zawierała jakiś przepis czy zbiór ciekawostek, ale z biegiem lat druk całkiem się wytarł. Znalazłem w kieszeni długopis i nakreśliłem dwa słowa, których jeszcze nigdy nie miałem odwagi jej powiedzieć. I też próbowałem, przymierzałem się do tego tyle razy, tłumaczyłem sobie, że to przecież nic wielkiego, zwykłe potwierdzenie tego, co przecież jest  i tak oczywiste. Co wydawało mi się oczywiste…

Żółtą karteczkę zostawiłem na stole i przykryłem ją kubkiem, z którego znowu nieuważnie wylałem część kawy. W duchu byłem z siebie szalenie zadowolony, przez chwilę czułem się jak bohater jakiejś komedii romantycznej, na której w kinie ze wzruszenia popłakują wszystkie kobiety. Rozpierała mnie duma ze swego nietypowego pomysłu, czekałem tylko, aż ona się obudzi, nakryje swoim miękkim szlafrokiem i dołączy do mnie w kuchni. Kroiłem lekko czerstwy chleb, smarowałem kromki masłem i jej ulubionym wiśniowym dżemem, układałem je na popękanym talerzu w niebieskie niezapominajki.

Za moimi plecami zazgrzytało drewniane krzesło, usiadła i podniosła do ust swój kubek. Zerknęła na stół. Krzesło znów zazgrzytało.
Byłem pewien, że i ona wczuje się w tę romantyczną farsę, podejdzie do mnie i z całej siły przytuli, oplecie swoimi chudymi ramionami i pocałuje w policzek, jak miała w zwyczaju witać mnie rano. Miną lata, a potem oboje będziemy wspominać ten poranek, zachowa kartkę i włoży ją gdzieś do grubej książki, obok zasuszonych płatków róży, którą podarowałem jej w prezencie na początku naszej znajomości.

Odstawiła swój kubek z powrotem na stole. Przez chwilę patrzyła na mnie dziwnym, nieznanym mi, chmurnym wzrokiem. Zdziwiony i speszony pochyliłem głowę, żeby tylko go uniknąć. Bałem się. Zabrała swoją kawę do naszej sypialni, trzasnęła starymi drzwiami. Zostałem w kuchni sam, ze swoim wczorajszym chlebem i dzisiejszym niepokojem.


Znowu musiałem czytać między jej ciszą. Tym razem nie rozumiałem nic. I nawet nie wiedziałem, czym powinienem ją wypełnić.

Głupi, myślałem, że ją znam. Że przecież doskonale wiedziałem, co do mnie czuje. Byłem przekonany, a każdą godzinę jej milczenia umiałem zinterpretować na swoją korzyść, wytłumaczyć ją swoją miarą, dopisać do niej wyznania, które chciałem od niej usłyszeć. Okazało się, że przez tyle czasu musiałem wkładać w jej usta obce słowa, wyciągać mylne wnioski, upajać się swoją wyobraźnią.

Podszedłem do stołu, zgniotłem żałośnie śmieszną kartkę i cisnąłem nią w kąt kuchni. Stanąłem pod jej drzwiami. Pukałem. Raz. Drugi. Trzeci. Milczała.

Wziąłem jedną ze swoich książek, wyszedłem do ogrodu. Przez chwilę próbowałem czytać, ale byłem daleki od skupienia. Nie mogłem uciec od wszystkich znaków zapytania, które ona postawiła w mojej głowie.

Sam już nie wiedziałem, co nas łączyło. Nagle wszystkie uczucia zdawały się rozpuścić jak jej kawa w chłodnym mleku. Chciałem jak najlepiej, przecież tak bardzo się starałem. Nie umiałem przewidzieć, że ktokolwiek mógłby tak chłodno zareagować na takie słowa. Może dopowiadałem sobie zbyt wiele, może byłem zbyt pewny siebie… Może wszystkie moje żarty i mówienie, że jesteśmy jak stare dobre małżeństwo to tylko moja fantazja, moja wizja czegoś, co wcale nie istnieje.

Skuliłem się na trawie, słońce grzało moją twarz, zakryłem ją książką. Zasnąłem. 
Śniło mi się, że ona ode mnie ucieka, a ja biegnę z całych sił, by ją dogonić. Mokry i zadyszany, wyciągam do niej rękę. Ona odwraca się do mnie i się śmieje, bo dobrze wie, że nigdy jej nie schwytam.



Obudziłem się spokojniejszy, poszedłem do kuchni, żeby coś zjeść. Na stole, dokładnie tam, gdzie leżała moja pożółkła kartka z kalendarza, czekała na mnie kawa. Obok niej znajdowała się jej ulubiona książka. Tyle razy namawiała mnie, żebym ją przeczytał, ale nigdy nie mogłem się do niej przekonać.  Dwustronna okładka z małym chłopcem, jakieś bełkoty o różach, słoniach i wężach. Planety, podróże, gadające zwierzęta.

Zaznaczyła jedną stronę. Za zakładkę posłużyła jej moja kartka, musiała ją znaleźć gdzieś w kącie i rozprostować. Podkreśliła kilka zdań.

- Trzeba być bardzo cierpliwym. Na początku siądziesz w pewnej odległości ode mnie, ot tak, na trawie. Będę spoglądać na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz. Mowa jest źródłem nieporozumień. Lecz każdego dnia będziesz mógł siadać trochę bliżej... Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś.

I pomyślałem, że jeszcze kiedyś to wszystko jej  powiem.

Zapiszę kolejną kartkę, a może i cały plik wszystkich kalendarzy, które przed sobą mamy.

Teraz usiądę naprzeciwko niej i będę na nią patrzył, bo pozwoliła mi zacząć się oswajać.


A ja chcę być odpowiedzialny. 

...
Niedogaszony pożar się tli
patrzę i unoszę brwi
Za karę cisza, karą krzyk
chciałem raz wygrać - pozwól mi

Kiedy ludzie kochają, chcą być na zawsze być razem. A przecież ciągle się zmieniamy. Jesteśmy inni, kiedy mamy 20 lat i inni, kiedy mamy 40 lat. Co zrobić, żeby to przyrzeczenie z młodości, było nadal aktualne, kiedy będziemy dorośli?
Ludzie są różni. Kierują nimi różne rzeczy. Nie mam złotego środka i nie czuję, żebym mógł komukolwiek w tym temacie radzić. Ja jednak wierzę w to, że można być razem całe życie. Kiedy się ma dwadzieścia lat, towarzyszą ci na pewno inne emocje, niż kiedy się ma lat czterdzieści, co nie znaczy, że kiedy masz czterdzieści ma być gorzej. Może być też lepiej. (źródło)

3 komentarze:

  1. Nawiązania do Małego Księcia. Słodkie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej, zakochałam się w tej krótkiej historyjce, w twojej pięknej narracji, w całym tym nastroju, który się czuje od pierwszego do ostatniego słowa. Tak bardzo dokładnie czułam te wszystkie uczucia, widziałam sytuacje, które rozegrały się w małej, wiejskiej chałupince. Jestem pod wielkim wrażeniem. Cudowna historia. Przepiękna. Naprawdę coś fenomenalnego. Motyw kawy taki perfekcyjny. I jeszcze zdjęcie wplecione w tekst. Jesteś geniuszem, schylam czoło. I chyba przeczytam resztę bloga, bo cos czuję, że bedzie to niezapomniana lektura :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. 25 yr old Web Designer III Hermina Marlor, hailing from Sault Ste. Marie enjoys watching movies like Downhill and Puzzles. Took a trip to Redwood National and State Parks and drives a Jaguar D-Type. Dowiedz sie tutaj

    OdpowiedzUsuń